image

W grudniu 2014 rozpocząłem taką oto opowieść ... Opowieść o podróży i dojrzewaniu. O walce z własnymi lękami i słabościami. O determinacji i miłości. O zminimalizowaniu potrzeb wszędzie tam gdzie Cel tego wymaga. Czyli opowieść o tym wszystkim co dziś jakoś tak w kącie stoi niezauważone  . . .

O kilka kroków od niewielkiego miasteczka wciśniętego w zakole rzeki, w wiosce leżącej nieopodal lasu mieszkał chłopiec imieniem Jan.  Wysoki jak na swoje lata niemal o głowę przerastał rówieśników. Jego długie blond włosy falowały na wietrze wraz z pierwszymi podmuchami wiosennego wiatru, a zimą niesfornie wystawały spod czapy i łapały śniegowe płatki. Śmiech Janka nazywano w wiosce zaraźliwym. Gdzie się tylko pojawił wnosił nutę radości, więc ludzie zabiegali by wpadł do nich choć na chwilę pod byle jakim pretekstem, a to by ocenił niedzielne wypieki, a to by zabawił  historią, niekiedy też by pomógł narąbać drew bo znany był z uczynności. Ciekawy życia i pracowity miewał swoje tajemnice i bywało, że znikał na długie godziny diabli wiedzą gdzie, a na wszelkie pytania tylko wzruszał ramionami, uśmiechał się, a przy tym grzywka zakrywała mu oczy i nic już nie można było z nich wyczytać.

Ojciec Janka - mężczyzna w średnim wieku, którego kruczoczarne włosy zaczęła okrywać pierwsza siwizna zajmował się garncarstwem. Dzięki swemu zajęciu zaopatrywał niemal całą okolicę w dzbany, talerze i inne gliniane wyroby . Wieczorami zaś, siedząc przy kaflowym piecu oddawał się pasji rzeźbienia. Wszelkie półki w domu zastawione były figurkami w pięknych barwach, które tak jak talerze, kubki czy dzbany wypalane były w specjalnym piecu. Ten zabieg czynił kruchą glinę twardą i użyteczną, a dodatkowo nadawał dzięki użytym pigmentom cudownych kolorów. Trzeba zresztą powiedzieć uczciwie, że to właśnie wzory, które ojciec wyczarowywał malutkim pędzelkiem uczyniły jego wyroby słynnymi w całej okolicy.

Rodzice Janka posiadali nieduże gospodarstwo, uprawiali również ziemię, na której rosło zboże i ziemniaki, a przy chałupie znalazł miejsce malutki ogródek warzywny. Za chatą, w sadzie pięły się do nieba jabłonie, grusze i śliwy. Pośród nich przycupnęły drobne krzaki porzeczki i agrestu, a gdzieniegdzie rządki truskawek i maleńkich, słodkich poziomek. Kozy i owce wypasane na okolicznych łąkach dawały mleko, z którego mama Janka wyczarowywała wyśmienite sery, a do prac wokół gospodarstwa i do transportu służył rodzinie Janka osiołek zwany potocznie Bruno lub czasem Parciuch – co rzec jasna było skrótem od Uparciucha.

Mama Janka, znacznie od męża młodsza, była jak i Janek pełna radości i niczym kolejny dobry duszek uwielbiana w całej okolicy. Jej śmiech i entuzjazm w stosunku do ludzi słychać można było  i można było zobaczyć niemal w każdym miejscu wioski jakby za sprawą tajemniczej różdżki dzieliła się na kilka różnych – równie wesołych i przyjaznych postaci. Najczęściej wieczorową porą, po zakończonych pracach w gospodarstwie robiła na drutach piękne swetry, których sława zdążyła przekroczyć granicę najbliższych wiosek i dotarła do miasta, a co wielce prawdopodobne nawet i dalej. Zdarzało się bowiem, że zupełnie niespodziewanie pojawiał się zacny Ktoś w lśniącej dorożce i wypytywał o mamę Janka, o jej wspaniałą, wręcz niezwykłą odzież. Sekretem sukcesu była zarówno starannie przygotowana wełna jak i specjalny splot, który wyśmienicie chronił przed zimowymi mrozami. Jednakże gości z miasta najbardziej urzekały niezwykłe wzory i barwa ubrań. Mama Janka sama przygotowywała barwniki, sama farbowała wełnę, projektowała swetry, czapki i skarpety, a niekiedy – gdy już nie dawała rady z ilością zamówień – zapraszała swe przyjaciółki do pomocy. Dzięki mamie Janek wraz z siostrą byli nie tylko ciepło ubrani, ale w końcu jak na dość skromny dom – całkiem pięknie. Mama pokazywała swym dzieciom jak troszczyć się o zwierzęta, jak doglądać roślin w ogrodzie, kiedy najlepiej zbierać owoce i warzywa i jak je zabezpieczać na zimę by dotrwały do wiosny. Ukazywała im rytmy Natury i prawa odwiecznie nią rządzące. Nawet gdy się śpieszyła potrafiła zatrzymać się na chwilę przy krecim kopcu i opowiadać swym dzieciom o trudach kreciego życia – mimo, że to właśnie za kreta sprawą kilka młodych marchewek czy pietruszek było kompletnie wykopanych.

- Każde stworzenie żyć musi – mówiła wówczas i uśmiechała się jakoś tak, że poprzez ten uśmiech do końca swych dni Janek nosił w sobie szczególny szacunek zarówno dla kreta, dla pszczół, a nawet dla lisa polującego na domowe ptactwo. Dla wszelkich stworzeń i dużych i małych.

Szczęście gościło w domu chłopca od rana po czarną noc – choć czasem wiadomo - bywało i ciężko, bo życie nie bywa w końcu wyłącznie lekkie – mimo, że takiego byśmy sobie życzyli.

Życie rodziny Janka jak i całej wioski upływało w zgodzie z rytmami Natury. Wraz z nadejściem jesieni zwalniało i wyciszało się. Po zakończonych pracach w polu ludzie nie śpieszyli się już jak to wcześniej mieli w zwyczaju i częściej można było ich spotkać przesiadujących na ławeczkach u progu domostw, zamyślonych, zapatrzonych w dal. Zielone dotąd liście drzew zmieniały kolor na czerwony, by z kolei stać się żółte, zbrązowieć i w końcu opaść. Jedynie iglaste choiny z pobliskiego lasu zachowywały wspaniałą, nasyconą i głęboką zieleń przez cały rok. Gdy zakończono polne prace dni stawały się krótsze, a słońce coraz to szybciej kryło się za horyzontem. Dni bywały chłodniejsze, a w te szczególnie zimne poranki pola, drogi i gospodarskie zabudowania, aż po same dachy okrywał szron. Gdy słońce wznosiło się w południe do najwyższego punktu swej podróży po niebie te pierwsze oznaki zbliżającej się zimy zanikały i jeszcze przez kilka krótkich chwil mieszkańcy wioski mogli rozkoszować się ostatnimi powiewami ciepła.

Izabella – siostra Janka, skryta, cicha, bardziej w swej naturze zbliżona do ojca - chodziła jeszcze do szkoły. Janek zakończył już swą podstawowa edukację i choć bardzo chciał się uczyć dalej – szkoła o wyższym poziomie była tak odległa, a nauka w niej na tyle kosztowna, że nie było to możliwe. Jednak pod czujnym okiem mamy szlifował swoje umiejętności pisania, poznawał przyrodę, doskonale rachował. A nade wszystko jego pasją były rysunki. Z każdym zakończonym rysunkiem szedł do mamy, a ona przekazywała mu swoje uwagi by kolejne dzieło chłopca było coraz to lepsze. Raz w tygodniu zbierał wszystkie swoje prace i zanosił do ojca. Jego opinie były jednak bardziej surowe, ale Janek wiedział – że jeśli chce rzeczywiście dobrze rysować – musi nauczyć się przyjąć, że to co zrobił mogło być całkiem nieudane. W końcu nawet nie wszystkie twory Natury można by uznać za arcydzieła.

Błogi spokój, którym cieszyła się przez całe lata wioska został niestety brutalnie zburzony pewnej listopadowej nocy, która miała nadejść w przyszłości nie tak odległej od początku tej opowieści.

Zatem podążaj za mną czytelniku . . .